19 listopada 2011 r. w warszawskiej Fabryce Trzciny odbyło się Rymoliryktando, zorganizowane przez Narodowe Centrum Kultury pod patronatem Rady Języka Polskiego.
Więcej: http://www.nck.pl/art,pl,materialy,98966.html
Dyktando 1
SŁÓWSKAZANIEC
Doprawdy,
miriady, hordy, nawet może hiperotchłań dni,
wprzód krzta szyku fraz chłonie mnie jak tłuszcze grill,
jak do brudu muchy mordę, jak PKP do podłużnych chwil –
tak ja garnę się do sylab, by w bój bujać je jak Egipcjan Nil.
Ci porządni, tamci superżądni – ubóstwiają blichtr,
a mnie uciechą rymu kształt i trzon, i entourage, i
jak hojne Mazowsze ma zorzę, co lśni –
tak jawnie ja w niebłahym worze
chyżo wożę słowa w sobie jak uncję krwi.
Kiwi ma miąższ, żądło wąż, a ja mój wzorzec
obietnic hardych z glin;
kto łamie je wciąż, tego do Zbąszynka wożę,
by strzygł wyżłom i kszykom brwi –
bo jakżeby to tak lekceważyć je niby prukwy strużki drwin.
Tembr słów mi droższy niż kanclerza kwit,
niż w piłce gole Citki i Baby-Jagi mit –
jak nitki krwi tkwi mi w żyłach to, jak w świni kwik,
jak po ujściu z babci bibki bitki w żołądku i naleśnik.
Słowo wielokrotnie to sto stempli głębi;
żonglerzy gębą mielą, jak metrampaże łamią je od ręki.
Nie jestem Arielu bielą, pruję je też, lecz głównie do bitu pętli, rzadko – by inni z rozczarowania więdli.
Niedotrzymywanie słów jak uryny
stęchły kwas w sobie kłębi,
inkoherencja świerzbi jak trąd bloki – gnębi to mnie, mdli.
Swe hasła waż więc jak hantle, bo to hopsztośne pręgi –
Tara Jerzy, myśląc tak i żnąc raz pszenżyto wszerz, zauważył naraz dwa marsjańskie kręgi.
Tedy ufolud wyszedłszy zza chaszczy, mając dres kresz, rzekł im przez wytrzeszczone szczęki:
– Dziczejecie i dziczejecie,
fast food, metatonii bełkot, chędożenia jęki.
Gzicie się i pniecie, lecz tylko słowności smak
i miłości znawstwo różnią was od innych wędlin.
Strzeżcie słów jak stróż bitego bmw! Nie dziczejcieżże!
Przygotował L.U.C. [Łukasz Rostowski]
Dyktando 2
Arcykoszmary niby-półbożka Zmorzony (a jeszcze przed półgodziną superrześki) po ponadtrzyićwierćgodzinnej przebieżce haski hodowca psów husky, pół charcząc, pół rzężąc, padł zmożony snem na przyprószoną okruszkami biało prążkowaną megakarimatę rozłożoną na gołoborzu przy białokwietnej, obfitej rzeżusze. Ledwo wpadł w objęcia Morfeusza, a już ujrzał chór hurys hurmą piejący w churale niby-chorały. Rozmarzył się, oj, rozmarzył, ale wnet usłyszał głos swojego superego: „Ty heretyku! Wymaż z pamięci te bezeceństwa, bo inaczej, dalibóg!, skażę cię na hipermęki z rąk babochłopa herod-baby – tak cię ukarzę!”. Strwożony hażanin wypił haustem półkwaterek ohydnego zajzajeru i wpółsflaczały na powrót padł na pseudołoże i w okamgnieniu zasnął. Tym razem śniło mu się, że ćwiczy w Ad-Dauże [popr. też: Ad-Dausze] hatha-jogę, by wypłukać z krwiobiegu niebetaaktywne beta-blokery i nie musieć handryczyć się z cierpiącą na nieustanną chandrę podstarzałą beksą-lalą, z którą niechybnie miał się chajtnąć. Naraz poczuł nieodparty ultrażal do tego łez padołu za horror, który przydarzył się jemu – niebiesko- i pięknookiemu cherubowi: gdzież tej gruboskórnej eksżonie motorniczego dwudziestkipiątki, umiejącej jedynie prużyć ryż, do, co prawda, psubrata i oczajduszy, ale jednak półbożka! Ocknąwszy się, jeszcze ćwierćprzytomny, żachnął się na swą niedolę: nasamprzód ją zelżył, czym przynajmniej sprawił, że gniew zelżał, a potem znów położył swą rzyć na swym quasi-piernacie.
Przygotowała Katarzyna Kłosińska