prof. Andrzej Markowski
Nieznana karta pamiętnika starego subiekta
Muszę tu odnotować dzisiejszy ekstraordynaryjny incydent.
Jakoż, jak zwykle spóźniony, o trzy na jedenastą wpadł do sklepu Mraczewski. Był w wąsko dopasowanym zgniłobrunatnym tużurku w mało widoczne prążki, co upodabniało go z lekka do strzyżyka wolegooczka. Pod kołnierzykiem stójką fantazyjnie zwisał pół fular, pół fontaź, zmięty poniekąd zapewne od nierzadkiego a forsownego używania.
– Panie Rzecki, wyszeptał teatralnie, dlaboga, niechajbym sczezł, gdybym się skłamać ośmielił! Doprawdy pobłądziłem był i z alei Jerozolimskiej miast ku Krakowskiemu Przedmieściu i kościołowi Sióstr Wizytek pobieżałem na odwrót w stronę nowo wykoncypowanych filtrów warszawskich Williama Lindleya, i dopiero poniewczasie się w tym zorientowałem.
– Panie Mraczewski – odezwał się półkpiąco Lisiecki – niechżebyś pan wymyślił coś lepszego, a nie takie ni to, ni śmo. Wszakżebyśmy prędzej uwierzyli w opowieść o zatrzymaniu waści przez stójkowego niż w to bajdurzenie.
– Otóżby lepiej było, gdybyś pan wprost powiedział, żeś został uwiedziony przez tę niby pół Polkę, pół Francuzkę, w istocie zaś płocczankę, zwaną femme fatale – dodał Klejn, wychynąwszy z naprzeciwka.
Mraczewski, wzniósłszy ku górze bladobłękitne oczy, musnął wąsiki, złożył dłonie w małdrzyk jak do „Litanii do wszystkich świętych” i wycharczał nieswoim chrypliwym falsetem:
– Mości panowie, toćbyście zaniechali drwin z nieszczęśnika, co mu pamięć nie z rzadka płata figle. Dalibóg, ja i kobiety?
Tu już nie zdzierżyłem był, jako że ten pseudomłodzian, od dawna w leciech już po dwudziestcepiątce, niedowarzonego młokosa, co dla niego nie pierwszyzna, stroił, więc wyszedłszy zza kantorka, powiedziałem ostro:
– Panie Mraczewski, azaliżbyś nie wiedział, że skończyć by należało to najniestosowniejsze, znamionujące huncwoctwo, zachowanie, jeśli już nie wobec panów kolegów, to przez szacunek dla moich przyprószonych siwizną włosów! Basta! I nuże do pracy, alboć żegnam!
Rzekłszy to, wyszedłem ze sklepu, by nie myśleć o drobnych kłopotach z subiektami, ale zanurzyć się w wielkiej polityce zachodniej Europy, roztrząsać o małym Napoleonku i o żądnym władzy, a przecież nierządnym polityku Gambetcie, który jakoś tak nie wprost się za nim opowiada.