z Pracowni Języka Prasłowiańskiego
Instytutu Slawistyki PAN w Krakowie
Nowe, całościowe opracowanie etymologii polskiego słownictwa jest zadaniem pilnym. Przypomnijmy - pierwszy, a zarazem jedyny pełny słownik etymologiczny języka polskiego autorstwa Aleksandra Brücknera powstał jeszcze w 1927 roku. Jednotomowe owo dzieło, zawierające celne, odkrywcze i przenikliwe spostrzeżenia, nadal aktualne i wykorzystywane w literaturze - przy całej swojej ogromnej wartości jest raczej wskazówką, szkicem, zarysem, czekającym na dopełnienie; charakterystyczna zaś metoda pracy i stylistyka Brücknerowska czynią je dziś już anachronicznym.
Drugi, nie ukończony słownik jest dziełem zmarłego niedawno profesora Franciszka Sławskiego, twórcy krakowskiej szkoły etymologicznej - szkoły, bo chodzi tu nie tylko o autorski Słownik etymologiczny języka polskiego (pięć tomów: A - do końca Ł, Kraków 1952-1979), ale, co jest równie istotne, redakcję naukową i pieczę zwłaszcza nad kształtem etymologii wydanych dotychczas 8 tomów, opracowywanego zespołowo w Krakowie Słownika prasłowiańskiego (A-G, Wrocław 1974-2002), w którym polszczyzna zajmuje miejsce niepoślednie. Etymologiczne opracowanie każdego tam wyrazu opiera się na rygorystycznych zasadach, podtrzymywanych w pełni przez autorów kontynuujących dzieło prof. Sławskiego jeśli idzie o Słownik prasłowiański, mianowicie wierności materiałowi - polskiemu i słowiańskiemu, który wyłania się z rozmaitych, bogatych obecnie źródeł: leksykonów współczesnych, historycznych, gwarowych, specjalistycznych i onomastycznych, a także opracowań, stanowiących dorobek diachronicznego językoznawstwa nie tylko polonistycznego, ale slawistycznego i indoeuropeistycznego. To materiał decyduje ostatecznie o etymologii, i to on, współgrając z danymi pozajęzykowymi - realiami historycznymi, etnograficznymi, kulturowymi pozwala wybrać najbardziej prawdopodobną koncepcję etymologiczną, i on jest podstawą weryfikacji każdej etymologii.
Materiał leksykalny opracowany na takiej bazie źródłowej, ujawnia swą wewnętrzną chronologię, umożliwiającą z kolei orientację, które wyrazy są motywowane na gruncie polskim, które są dziedzictwem prasłowiańskim, a które, mając nawiązania do innych języków indoeuropejskich, stanowią w leksyce polskiej warstwę najstarszą. Ustalenie motywacji w powiązaniu z chronologią, czyni hierarchię morfemów derywacyjnych przejrzystą i wpasowuje wyraz w kategorie morfologiczne, co z kolei powoduje, że leksykon nie jawi się jako zbiór luźnych wyrazów, lecz stanowi system.
W ten system wchodzą również zapożyczenia - jedne tak odległe, że zatraciły swą obcość zasymilowawszy się całkowicie, inne dopiero podlegają polonizacji, a jeszcze inne, te najnowsze, działają jako cytaty. Rzeczą najistotniejszą przy opracowaniu ich wszystkich jest wskazanie źródła pożyczki i drogi, jaką wyraz przebył, zanim dostał się do polskiego słownictwa. Jego etymologia w tym wypadku jest mało istotna - ustępuje miejsca historii formy i znaczenia.
Zasady porządkujące materiał, powtórzmy: wskazanie bezpośredniej podstawy, od której wyraz został utworzony (motywacja), jego historia (przekształcenia formy i znaczenia na różnych etapach rozwoju ), a także powiązania rodzinne (formacje współrdzenne) - dają w miarę pełną informację o powstaniu i życiu danego leksemu, a więc o tym, co dla użytkownika, czytelnika słownika etymologicznego jest najistotniejsze. Nadrzędny cel, jakim jest przedstawienie i wyjaśnienie w sposób przejrzysty skondensowanej, wieloskładnikowej historii wyrazu jest czymś, do czego dążą twórcy słowników etymologicznych i co w ostateczności decyduje o wartości dzieła.
Wydawało się, że nowy Etymologiczny słownik języka polskiego, o którym słuchy chodziły od dawna, dzieło częstochowskiego językoznawcy (dwa opasłe tomy doprowadzone do końca litery P) zapełni dotkliwą lukę - ów brak całościowego, nowoczesnego opracowania etymologii rodzimego słownictwa. Znak zaś firmy wydawniczej o dużych i dobrych tradycjach - Wydawnictwa Naukowego PWN - pozwalał mieć nadzieję, że otrzymujemy rzecz o zawartości odpowiadającej i tytułowi dzieła, i prestiżowi wydawcy. Słownik nie miał recenzentów naukowych - na odwrocie karty tytułowej widnieją nazwiska konsultantów, niespecjalistów w dziedzinie etymologii.
Niestety, z wielką przykrością trzeba stwierdzić, że słownik Andrzeja Bańkowskiego okazał się całkowitym niewypałem pod każdym względem - metodologicznym, merytorycznym i stylistycznym, a stopniowe zagłębianie się w lekturę i uważne studiowanie haseł pod kątem informacyjności oraz rzetelności naukowej, opinię tę utrwala.
Zacznijmy od stylu wykładu, formy i tonu wypowiedzi, które jako pierwsze rzucają się w oczy i wprawiają czytelnika w osłupienie już na samym początku Wstępu. Styl ów, skrótowy i kategoryczny, a z drugiej strony bagatelizująco-prześmiewczy, jakieś dalekie, dziwaczne, karykaturalne echo Brücknerowskiej dosadności, ma uzmysłowić czytelnikowi, że autor jest uczonym całkowicie oryginalnym, wszechwiedzącym, wszechstronnym i nieomylnym - nie tylko jest znawcą tajników polszczyzny i jej właściwego kształtu, ale równie dobrze się czuje wśród języków rozległej, indoeuropejskiej rodziny, a ponadto jest koneserem w różnych dziedzinach: historii, literatury, religii. Poczucie dysponowania wiedzą właściwą pozwala A. Bańkowskiemu na ignorowanie dotychczasowego dorobku naukowego i metod pracy naukowej, nie tylko zresztą w zakresie językoznawstwa, i formułowanie zdumiewających twierdzeń i opinii - tworów własnego oglądu i osądu rzeczywistości i własnej fantazji. W parze z tym idzie nieznośna na dłuższą metę maniera pouczania, poprawiania, wyśmiewania, deprecjonowania i wytykania "etymologistom" tego wszystkiego, co jest wg autora błędne, tj. niezgodne z jego własną ideą.
A.B. nie uznaje, jak wspomniałam, osiągnięć językoznawstwa diachronicznego, i w związku z tym żadnej literatury przedmiotowej w słowniku nie ma. Niezorientowany czytelnik, który jakoś przebrnął przez meandry Wstępu, mógłby przypuścić, że etymologia polska zaczyna się wprawdzie od Brücknera, ale tę prawdziwą zaczyna dopiero Bańkowski.
Zupełnie nie wiadomo, na jakich źródłach oparł się uczony częstochowski, bo odmawiając wprawdzie wartości większości źródeł leksykograficznych [Wstęp] musiał się jednak na czymś oprzeć. Ze źródeł polskich (a tylko polszczyznę z jakiegoś, niewyjaśnionego zupełnie powodu uważa za reprezentatywną dla całości Słowiańszczyzny i najbliższą stanowi prasłowiańskiemu) szacunkiem darzy jedynie słownik Abrahama Troca i J.S. Bandtkiego, ale również nie bardzo wiadomo dlaczego. Czytając Wstęp, nieobyty bliżej z literaturą leksykograficzną czytelnik, niekoniecznie nawet polonista, poweźmie podejrzenie, że większość słowników to zbiór źle opracowanych materiałów, w których roi się od potworków językowych - wykwitu niewiedzy, niezrozumienia lub radosnej twórczości leksykografa (ów). Tu od czci odsądzony został zniemczały wg Bańkowskiego (skąd te wiadomości już nie powiedziano) protestant - Jan Mączyński i S.B. Linde, który przywłaszczył sobie dzieło Bandtkiego, i który w dodatku nie zna się na etymologii a porywa się na nią; s ł o w n i c t w o g w a r o w e jest fikcją - są tylko gwarowe postaci wyrazu (s.VIII). Łaskawszym okiem autor patrzy na materiał onomastyczny - i ten bywa przytaczany szczodrze, ale też - powiedzieć od razu trzeba - materiał ten jest etymologicznie najbezpieczniejszy, oznaczając a nie znacząc - pozwala na dużą dowolność interpretacji.
Skąd pochodzą dane pozapolskie - autor milczy. Materiały słowiańskie nie są prawie w ogóle uwzględnione - niepotrzebne?
Lekceważenie literatury źródłowej i przedmiotowej, widoczne nie tylko we wstępie, ale, co jest tu najistotniejsze, w zasadniczej, słownikowej części dzieła sprawia, że większość etymologii A. Bańkowskiego to fantazje zawieszone w próżni, wysnute przy biurku z własnych układanek językowych, poprzycinanych, pozlepianych według własnego uznania, a nie osadzonych w możliwościach całego systemu języka. Atomizacja faktów językowych (których to faktów autor też nie uznaje, zob. s. XIV) powoduje, że leksykon jawi się jako zbiór niepołączonych ze sobą wyrazów, z których każdy prowadzi życie oddzielne. Kształt rekonstrukcji prasłowiańskich (zwanych przez autora starosłowiańskimi, na podstawie "dialektów starosłowiańskich, VI-VIII w., s. XV) wprowadzonych przez Bańkowskiego, przy ignorowaniu przezeń fundamentalnych dla słowotwórstwa i w ogóle morfologii słowiańskiej zjawisk związanych np. z zachowaniem się joty (sprzężonej z korelacją przedniego wokalizmu i miękkiego konsonantyzmu) jest podobnie zawieszony w próżni, a objaśnienia w tej kwestii bałamutne (s. XV, XVI). Autor zajął się raczej ortografią starosłowiańską, a nie fonologią, i zachowuje się tak, jakby nigdy nie było znakomitych prac np. G. Shevelowa, Z. Stiebera czy Z. Gołąba zagadnienia fonologii prasłowiańskiej porządkujących.
Nie podejmując się szerszej dyskusji ze skrajnie subiektywnym widzeniem i interpretacją przez Andrzeja Bańkowskiego zjawisk językowych i płynących stąd konsekwencji dla uprawianej przezeń etymologii, bo w takiej sytuacji dyskusja jest niemożliwa, przytoczę niemal pierwsze z brzegu hasło, ale o dużym ciężarze znaczeniowym: bóg, stanowiące dobrą ilustrację metody twórczej i stylu autora. "Pol. Bóg". Na tym kończy się polszczyzna. Autor przechodzi z miejsca do postaci z krzyżykiem, czyli starosłowiańskiej (z jakiego więc czasu?) �bog? ze znaczeniem 'deus' i lakoniczną adnotacją: "og.-sł.". Tutaj z kolei kończy się słowiańszczyzna; dokonuje się przeskoku w postać rekonstruowaną jako (praforma?) praindoeuropejska (pie.), a więc mniej więcej sprzed 5 tysięcy lat *bhog-o-s z praznaczeniem (też praindoeuropejskim) 'budzący lęk (z powodu swojej mocy)' [to w znaczeniu leksykalnym]. I dalej: "od verbum [tak! M.W.Ś.] pie. *bheg- 'budzić lęk' (g labialne, skąd gr. b)". Od tego miejsca etymolog zaczyna czuć się w swoim żywiole, jest indoeuropeistą . Zestawia tak, żeby pasowało, a jak nie pasuje - to zmienia. Nie liczy się z dorobkiem indoeuropeistycznym, dorobkiem etymologów-specjalistów w dziedzinie poszczególnych języków. Nie ma więc choćby tylko J. Pokornego, nie ma E. Boisacq'a i H. Friska dla greki, A. Walde i J.B. Hofmanna dla łaciny, M. Mayrhofera dla sanskrytu, nie mówiąc już o slawistach; wygląda na to, że nikt nie pisał o bogu, a akurat na ten temat literatury jest sporo. Przyjąwszy z góry, że w 3 tysiącleciu p.n.e. przodkowie ludów indoeuropejskich znali pojęcie bóstwa osobowego, wzbudzającego strach (skąd to przekonanie?) - można było formę słowiańską połączyć z gr. phóbos, a to wyprowadzać bez trudności (co tam H. Frisk Griechisches etymologisches Wörterbuch, Heidelberg (1960-1972, II s. 999) z *bheg-. Ze znaczeniem też nie ma kłopotu. Skoro phóbos to 'strach' (i dalej - wg Bańkowskiego 'coś groźnego, niebezpiecznego, budzącego lęk'), to verbum (owo *bheg-) musi znaczyć 'budzić lęk'. Werbalna baza pie. została ukuta na podstawie greckiego phóbos, a tenże wyraz z kolei wyprowadzony z owej bazy.
Materiał grecki (łącznie z wyjściowym phóbos), jakim szafuje Bańkowski, a co może wzbudzić podziw dla jego erudycji, jest dziwny. Grecki wyraz, tu polegam na naukowym, najlepszym jak dotąd (nb. wydanym właśnie przez PWN) Słowniku grecko-polskim opracowanym pod red. Zofii Abramowiczówny (I-IV, Warszawa 1958-1965) - to przede wszystkim 'paniczna ucieczka' (już u Homera), w odniesieniu do sytuacji panicznego strachu, popłochu, ucieczki (w odróżnieniu od deós 'lęk, strach, obawa, bojaźń, trwoga' ale bez popłochu). Nie ma tu znaczenia podmiotowego, jak chce Bańkowski - 'coś groźnego'; owszem w pl. hoi phóboi to 'przymioty wzniecające przestrach'. Różnica zasadnicza.
Dalej przytacza A.B. z Platona: kíndynoi kai phóboi i z Sofoklesa: phóbous légein (bez znaczenia, bez źródła, bez miejsca). Nasuwa się więc pytanie, czy są to frazy poświadczające jakieś szczególne znaczenie, przechowujące znaczenie inne niż leksykalne? A co czytelnik nieobeznany z greką Platona i Sofoklesa ma począć z tymi przykładami? - uwierzyć! Przytoczone w formie inf. verbum greckie (u Homera) phébomai, pass. znaczy nie tylko 'uciekać ze strachu', ale w ogóle 'umykać, pierzchać' i jest łączone - i tu znaczenie jest bardzo ważne - z zupełnie inną bazą pie., tą samą, którą poświadcza słowiańskie *běg?. Podstawą onomazjologiczną jest tu więc ucieczka, rozpierzchanie się (jako następstwo strachu), a nie bojaźń, strach same w sobie.
Dalej - etymolog częstochowski dla tak rekonstruowanego przez siebie wyrazu greckiego znajduje wzmocnienie w postaci również greckiego phoksós, który to wyraz umieszcza w cytacie z Iliady również w swojej własnej lekcji: phoksós te´n kephalén i objaśnia jako 'bojący się o swą głowę', by podać następnie rekonstrukcję (pie.?) dla owego phoksós : *bhog-s-o-s z komentarzem: "hapaks, niezasadnie interpretowane inaczej".
W tym miejscu jednak (Iliada B, 219), w kanonicznej w końcu lekcji jest wyraźnie: autar hyperthen phoksos éen kephalén 'zaś miał u góry szpiczastą głowę'. Całość dotyczy charakterystyki zewnętrznej Tersytesa - szpetnego awanturnika i kłótnika. W zestawie cech zewnętrznych, wyszczególnionych po kolei i wobec tego, że : nie znał w języku miary, Przyzwyczajony w swym sercu do gadaniny zuchwałej, Wbrew obyczajom, z królami ośmielał się nieraz wadzić (Iliada B 213-14; wyd. BN II, nr 17, 1972, tłum. K. Jeżewska) - epitet 'bojący się o swoją głowę', jak chce A.B., zupełnie w tym miejscu nie pasuje.
Nie dość na tym - autor, przywiązany do swojej wersji znaczeniowej owego epitetu, i to mimo że sam uznaje go za hapaks - pomija formy odeń pochodne, których nie dałoby się już w żaden sposób nagiąć do znaczenia "nowego" (np. phoksótes 'szpiczastość', phoksí-cheilos 'zwężający się ku krawędzi'). Phoksós jest w literaturze uznany za wyraz niemotywowany, o niejasnej etymologii (Frisk II 1036).
W ramach nowych indoeuropeistycznych etymologii autor do nowo odkrytej bazy *bheu- włącza i łac. fovea 'dół' (choć z zastrzeżeniem: "ewentualnie"), ale z rekonstrukcją: *bhog-eya i febris "'febra, dreszcze' (jeśli wpierw o drżeniu ze strachu, zamiast °fevris, *bheg-r-i-s). Tu więc 'deus' = timendus ut potens, colendus ut terribilis (nam fovens cultores suos)". Walde i Hofmann (Lateinisches etymologisches Wörterbuch, Heidelberg 1938, I, 471, 538) poszli w kąt.
Autorowi wszystko doskonale pasuje i formalnie, i znaczeniowo - pasuje do koncepcji religioznawczej, teologicznej idei pierwotnego bóstwa [wśród ludów, plemion praindoeuropejskich?], którą zajął się w drugiej części artykułu hasłowego, a co nie wiąże się w ogóle ze słowiańskim bogiem. Czego tam nie ma! Przytoczmy:
"Taka interpretacja semantyczna ["budzący lęk" - M.W.Ś.] pozwala uznać prasłow. †bog? za słowo najlepiej wyrażające pierwotną ideę bóstwa (l'idée primaire et primitive de la déité), podczas gdy inne, niesłowiańskie słowa o znaczeniu 'bóg' (jak łac. deus, gr. theós, goc. guth) były pierwotnie nazwami jednej z wielu deifikowanych mocy nadludzkich (mamy w nich do czynienia z wtórną generalizacją znaczenia".
Następny passus poświęcony jest już łac. deus, które jest "uważane dotychczas za kontynuację najstarszej i najogólniejszej w językach indoeuropejskich nazwy boga"; dalej idą zestawienia indoeuropejskie uzasadniające, że chodzi o pierwotną nazwę 'jasności, nieba świetlistego'. Autor i tutaj dobiera przykłady według sobie wiadomego zamysłu i objaśnia je też na swój sposób. Ulubionym ozdobnikiem stylistycznym komentarzy są wstawki innojęzyczne, a to francuskie a to niemieckie, a to łacińskie. Przeczytać więc można np.: sanskr. "dyu-pati- m. '(boski) pan nieba', dyu-patha- m. 'przestrzeń między niebem a ziemią' (Luftraum, atmosfera wokół Ziemi)" [jak się ma ów 'Luftraum' do wynikającego ze struktury - 'droga niebieska'?, podobnie dyu-mani- 'słońce', ale dosł. 'skarb niebieski, skarb nieba'?, a dyu-pati- to po prostu 'pan nieba']. Dlaczego autor nie umieścił tu właśnie słowiańskiego (polskiego) dzień ?
Autor wyważa otwarte drzwi - kto i kiedy twierdził, że przodkowie ludów indoeuropejskich mieli pojęcie boga, ("Boga-Absolutu, Czystego Istnienia, sensu stricto, theologico"), którego nazwa przetrwała w łac. deus? Łaciński wyraz wraz licznymi, różnie ukształtowanymi pokrewnymi formacjami w językach ide. etymologia indoeuropejska umieszczała zawsze w rodzinie opartej na pie. bazie *dei-, *dei-, *di-, *dia- 'błyszczeć, świecić' (m.in. o jasności dnia, nieba), i to znaczenie, zupełnie powszednie, bez konotacji nadprzyrodzonych do dnia dzisiejszego widoczne jest właśnie w słowiańszczyźnie (Pokorny Indogermanisches etymologisches Wörterbuch, Bern-München 1959, s.183-187).
Autor dalej zauważa: "Czcicielami jasnego nieba, sprzyjającego wzrostowi roślin uprawnych byli mieszkańcy regionów rolniczych, zasobnych w wodę; pasterze koczujący po suchych stepach deifikowali ciemne i chmurne niebo, dające życiodajny deszcz, którego nazwą np. gr. ouranós, sanskr. varuna- ".
Nie bardzo wiadomo, do jakich mieszkańców suchych stepów odnosi się ta uwaga - do przodków Greków, Hindusów? H. Frisk poza tym wyklucza zestawienie obu form, co Bańkowski milczeniem pomija.
Nie mogąc sobie w żaden inny sposób poradzić z psł. *bog? i z całą literaturą na jego temat, w zakończeniu hasła Bańkowski ucieka się do metody, którą nagminnie się posługuje w takich wypadkach: "dowcipu" i kpiny - "Panująca przez długie wieki opinia, jakoby reliktem postulowanej niezasadnie pranazwy Boga było łc. deus (ongiś błędnie identyfikowane z gr. theós, dziś słusznie z lit. die~vas), pchnęła studia etymologiczne nad prasłow. †bog? 'deus' na błędne drogi, prowadzące do hipotezy, że u Prasłowian, po długiej epoce wtórnego ateizmu, nastał jakiś całkiem nowy deus ex machina (vel e vagina, por. sanskr. bhaga- m. w tym znaczeniu anatomicznym ), a dokładniej, że deifikowali sobie "złotego cielca", kupionego u słynnych złotników scytyjskich" †bog? 'deus' = °bog? 'majątek, skarb, bogactwo' (co podobno iranizmem)".
To jedno hasło, uważniej przeczytane, nawet nie wzięte pod lupę, ujawnia - powtarzam - ignorancję w zakresie literatury faktograficznej, literatury językoznawczej i niechęć do źródeł. Podobnie inne hasła, realizujące całkowicie prywatną, osobistą wizję opisywanych zjawisk językowych i pozajęzykowych, roją się od fantastycznych, nierealnych pomysłów, i nic autorowi nie przeszkadza, ani struktura wyrazu, nie przystająca do postulowanego praznaczenia, ani porównawczy materiał słowiański ( którego zresztą A.B. albo nie zna, albo znać nie chce), który uzasadniałby objaśnienie (por. baba, barć, bąkać, bezmian, białogłowa, biesiada, blizna, błądzić, chrona - to tylko początek).
Zapewne sporo znalazłoby się w słowniku ciekawych, nowych objaśnień, zwłaszcza jeśli idzie o zapożyczenia. Cóż z tego - skoro i tu autor przedkłada własna fantazję nad fakty. Dlaczego np. wersja objaśnienia pol. bursztynu, wyprowadzanego z niemieckiego bern-stein ("chyba ze szwedz. bärn-sten 'bursztyn' (dosłownie może 'kamień przynoszony' - przez fale morskie") zupełnie pomija etymologię, łączącą tę nazwę z czasownikiem brennen 'płonąć' i jego historią na gruncie germańskim, tak istotną dla dotychczasowego objaśnienia podstawy owego zapożyczenia (zob. Etymologisches Worterbuch des Deutschen, unt.der Leitung von Wolfgang Pfeifer, 1997, s.122, 168-9). Etymologia taka, bernstein = palny, płonący znajduje dodatkowo potwierdzenie w bogatej sferze symboliki związanej z tym klejnotem, uwidaczniającej się w podaniach, mitach i jego funkcjach obrzędowych.
Zapożyczenia zajmują sporo miejsca w słowniku. Niektóre, jak wspomniałam, przynoszą ciekawe informacje. Ale, podobnie jak we wszystkich innych hasłach - i tu widać upodobanie autora do niepotrzebnych zestawień innojęzycznych, nie wnoszących niczego istotnego do etymologii wyrazu, informacyjnie zbędnych, powodujących, że objaśnienie staje się mało czytelne. Często podawane są informacje zupełnie nieistotne dla znaczenia zapożyczenia, a pomijane rzeczy ważne. Np. algebra - termin w polszczyźnie wyłącznie matematyczny, i w tej funkcji rozpowszechniany w Europie od IX w. w oparciu o znany tytuł dzieła Al-Chuwarizmiego Hisab al-dżabar wa al-mukabala (= "Sztuka przenoszenia i redukcji"); przecież przenoszenie wyrażeń z jednej strony na drugą i redukcja stanowią istotę algebry! Dlaczego więc autor poprzestaje na stwierdzeniu "do języków europejskich nazwa weszła najpierw w znaczeniu medycznym 'zestawianie złamanych kości'", nie wyjaśniając, jak się ma spajanie kości do równań algebraicznych? Polaka interesuje od kiedy i w jaki sposób wyraz ten stał się terminem matematycznym.
Aspiryna - już więcej informacji podają encyklopedie (Wielka Encyklopedia PWN 2001 i stara PWN: 1962-1970), gdzie można się dowiedzieć, kto i kiedy zsyntetyzował kwas acetylo.... (1853), a koncern Bayera nadał mu handlową nazwę aspiryny (1897).
Niektóre sformułowania autora przy objaśnianiu obcych wyrazów są zupełnie niejasne, np. audiencja, -cyja XVI, łc. audientia 'słuchanie', od audiens part. do audire 'słuchać'. W użyciu nowszym za nm. (niemieckie) audienz i fr. audience. Co to znaczy "w użyciu nowszym za niemieckie..." ? I podobnie aukcja "w użyciu nowszym za nm. auktion" ?
Większość jednak objaśnień wyrazów obcych nie wychodzi zasadniczo poza te, które można znaleźć w Słowniku warszawskim, 11-tomowym Słowniku języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego (którego nawiasem mówiąc A.B. nie lubi szczególnie) i słownikach wyrazów obcych.
Dwa tomy, choć zapewne miejscami zawierają istotnie nowe, odkrywcze objaśnienia - w całości dają wrażenie zbioru nieuporządkowanych przemyśleń, notatek wymagających obróbki przede wszystkim metodologicznej. Jest to dzieło, w którym nie widzę jasnej koncepcji w zakresie doboru słownictwa (w jakim celu autor pilnie objaśnia banalne, seryjne, nowe derywaty?), w miarę wyraźnego odróżniania wyrazów polisemicznych od homonimicznych; nie widzę objaśnień systemowych. Objaśnienia u A.B. polegają na doprowadzonej do absurdu manii rozdzielania wyrazów na morfemy (według własnych zasad), co przeciętnemu użytkownikowi słownika absolutnie nic nie mówi, przytaczaniu odpowiedników indoeuropejskich (według własnego uznania), nawet tam, gdzie zabieg taki nie jest konieczny i nie wnosi niczego do etymologii wyrazu hasłowego. Pomijany bywa z zasady materiał słowiański, który przecież stanowi najbliższe rodzinne otoczenie wyrazów polskich. Osadzenie - realne lub uznaniowe - formacji polskiej wprost w gnieździe indoeuropejskim, przechodzenie od formy polskiej do rekonstrukcji praindoeuropejskiej - ów bezpośredni przeskok o parę tysięcy lat powoduje, że gubi się gdzieś porządek chronologiczny, możliwość wydzielenia w słownictwie polskim warstw czasowych i określenia bezpośrednich stosunków motywacyjnych. Archeolog nie wrzuca przecież znalezisk pochodzących z różnych warstw i miejsc do jednego worka.
Od dzieła naukowego każdej dziedziny oczekuje się spokojnego i jasnego przedstawienia faktów i ich interpretacji według jakiegoś założonego planu, jakiejś metody. Szczególnie zaś praca o charakterze podręcznikowym, słownikowym, encyklopedycznym musi te cechy wykazywać i gwarantować pełną informacyjność, przejrzystość wykładu i obiektywizm.
Tytuł dzieła i nazwa firmy pozwalały się spodziewać, że otrzymamy etymologię mieszczącą się w pewnym ustalonym, s p r a w d z o n y m p a r a d y g m a c i e naukowym; dalej - pozwalały przypuszczać, że nie będzie to prywatna etymologia autora [etymologia według...], lecz referująca obiektywnie stan rzeczy wyłaniający się z aktualnych badań, podsumowująca je, łącząca różne punkty widzenia właśnie w oparciu o ów spójny paradygmat naukowy.
Słownik, o którym mowa, zawiera etymologie według Bańkowskiego. Gdyby autor zatytułował dzieło tak właśnie (*Etymologia A. Bańkowskiego, *Etymologia na wesoło, *Inny słownik etymologiczny, *Etymologia inaczej, *Studia etymologiczne - możliwości w zakresie tytułów jest dużo), wówczas nikt nie miałby pretensji, bo wiadomo by było, jak do takiego dzieła podejść, czego się spodziewać i jak z niego korzystać.
Pretensje należy mieć jednak nie do autora. Wierny sobie, napisał, co mu w duszy grało. Pretensje należy mieć do Wydawnictwa Naukowego PWN, że wprowadziło czytelnika - nabywcę w błąd, oferując mu towar w cudzym opakowaniu i nie ze swojej półki.
Na zakończenie wspomnieć wypada o tym, że jeszcze w roku wydania słownik A. Bańkowskiego został oprotestowany przez niektórych członków Rady Języka Polskiego. Najostrzej wypowiedziała się prof. Jadwiga Puzynina. Wszystkie opinie i uwagi, negatywne i pochwalne, łącznie z tymi, które stanowiły poniekąd odpowiedź na krytykę dzieła (prof. Z. Saloniego jako konsultanta naukowego i dr. Mirosława Bańki ze strony wydawcy), a także głosy dyskusyjne (http:/www.rjp.pl), pochodzą od niespecjalistów w dziedzinie etymologii (sami autorzy zastrzegali się co do tego bardzo wyraźnie), i w związku z tym dotyczą spraw różnych, ale nie tego, co jest najistotniejsze - rzetelności informacyjnej słownika właśnie w zakresie tejże etymologii, a więc - jego wartości naukowej i przydatności. To zaś jest najsłabszą stroną Etymologicznego słownika języka polskiego, niezależną od niewątpliwej oryginalności jego twórcy.