Dyktando 1993
prof. Andrzej Markowski
„À propos zoo, czyli niby-bajka”
Pierzasta piegża pospołu ze zszarzałym niedźwiedziem zażerała quasi-rostbef z rzeżuchy. Przygotowywała wprawdzie zawczasu risotto na pół-miękko, jednakże ryż z Peweksu, na przekór jej półgłośnym abrakadabrom, mamrotanym nad ogniem, nie chciał się uwarzyć. „Chybaby trzeba było jakiejś baby-jagi [albo: Baby-Jagi], żeby go dobrze przyrządzić” – usprawiedliwiała się przed supermisiem. „Możeszli skonsumować ze mną co innego?”. – „Ależ jedzmyż byle co” – odburknął tenże i rad nierad zanurzył łapę w papkowate paskudztwo. „Pfuj!” – krzyknął znienacka i wyciągnął z brei szerokolistny lwipyszczek unurzany w niby-sosie. Po prawdzie nie spodziewał się tu ekstrapotraw, ale żeby aż taka ohyda! Ta piegża była widać nieobyta towarzysko, gdyż nie wyglądała na skonfundowaną. Siedziała vis-á-vis, mrużyła oczka, a włożona tył na przód minisuknia z tafty z mufką nadawała jej ze wszech miar śmieszny wygląd. Naraz z wpółotwartego gramofonu popłynęły dźwięki fokstrota. „Zatańcz ze mną” – prosiły bladoniebieskie oczy gospodyni. Jednakże wychodźca z ostępów kniei nie miał ochoty na takie figle-migle. Umknął wzrokiem w naprzemianległy kąt pokoju i mruknął, że doprawdy ma ekstrapilną pracę na przyprószonej polance. „Darzbór!” – szepnęła mu cichutko nieutulona w żalu piegża, widząc, jak odchodzi gdzieś daleko, donikąd.