Dyktando 1994
prof. Danuta Jodłowska-Wesołowska
„Kampanie, albo raczej żniwa z wyrzynaniem się nawzajem”
Były przedtem ekstrakampanie żniwne. Wpośród łanów niezżętych [albo: nie zżętych], w płowożółtym pejzażu, pod rozjarzonym, żarzącym się jak na płótnach van Gogha słońcem, nurzali się wokół w zbożu z lekka zamorzeni, lecz chwaccy żeńcy z ZMP. Po sczerniałych, ściągniętych licach spływały strużki potu, a z oddali nawet niedosłyszący by usłyszał równobrzmiące rześkie pienia. Te kampanie były zawczasu zsynchronizowane z brakiem na przemian sznurka do snopowiązałek i kryniczanki dla żniwiarzy. Potem znienacka wszystkiego zaczęło być w bród. Ale w kampaniach nie wyżynano już zboża, lecz ściosywano adwersarzy politycznych. Dzielono się na biało-czerwonych, jasnoróżowych, rdzawo nakrapianych itp. To już były obrazy nie van Gogha, lecz Goi. Pod pręgierz stawiano niedawnych supersprzymierzeńców. Szybkostrzelne bluźnięcia tętniły w szybkim tempie, stemplowano beztrosko bez ustanku nawet lśniąco białych i kryształowo czystych. Skomasowanych zarzutów nikt by nie nadążył sczyścić.
Pewnie popojutrze niejeden półpanek, wychodźca sprzed półpięta roku oskarży eksciemięzcę [albo: eks- -ciemięzcę], dziś pół-Europejczyka, o cudzołóstwo, kazirodztwo, krzywoprzysięstwo oraz myślistwo i rybołówstwo bez licencji.
Niezadługo na ściernisku-pobojowisku zostanie prawie że zgodna, niekłócąca się [albo: nie kłócąca się] grupa. Ale nie żal, że nie wychynął jakiś niepowołany halabardnik z ekwipażem.