Dyktando 1999
prof. Jerzy Podracki
„Wyimki z diariusza wojażu (1): Marzenia i mrzonki”
Jako niespełna pięcioipółletni brzdąc nie raz, nie dwa snułem marzenia o podróżach w nieznane krainy. Dziś, przyprószony co nieco siwizną nauczyciel polonista, mógłbym je sfinalizować. Niestety, improwizowane naprędce codwutygodniowe konsultacje z małżonką i córką jedynaczką okazywały się nazbyt nużące. Pierwsza z nich, na przemian rozpromieniona i roztrajkotana, chodząc wkoło stołu, powtarzała w kółko nieswoim głosem:
– Nie po to harowaliśmy w oświacie tyle lat, żeby teraz gdzie bądź, kiedy bądź, jak bądź i na co bądź wszystko roztrwonić.
– Tak, tak - potakiwałem - hiperinflacja wprawdzie minęła, ale wskaźnik cen zmierza wciąż wzwyż i wcale nie zamierza się zniżyć.
Jak by sfinansować wspólny wojaż? Za półdarmo niczego sensownego się nie dostanie.
Całorocznych oszczędności – jakkolwiek by liczyć – na pewno nie wystarczy, gdyż superzarobków nie osiągała też nigdy moja żona, ekskierowniczka [albo: eks-kierowniczka] Szkoły Podstawowej nr 5 w Busku Zdroju.
Córuchna, zatrudniona także w budżetówce niemundurowej, tupnęła nóżką w upstrzonej cętkami ciżemce i powiedziała: – Niechżeż wujostwo spieniężą z pięć guldenów holenderskich albo sięgną do konta w Banku Śląskim SA.
– Niechby zapłacili z nami fifty-fifty – zaproponowałem półszeptem i trochę półżartem, żeby moja unurzana w miodzie pożądliwość nikogo nie użądliła.
„Wyimki z diariusza wojażu (2): Rozstrzygnięcie”
Dokąd by jechać? Niech no by ktoś doradził. Wszakże nie sztuka dać się obłupić ze skóry i wyzuć się z bez mała ośmioipółletnich oszczędności. Jednak niepodobna już było wyrzec się hołubionego w marzeniach tournée. Zrazu zamierzaliśmy lecieć LOT-em do RFN-u, jednakże przeważył samochód i Sycylia.
Kompletując najpotrzebniejsze wyposażenie, przetrząsnęliśmy spichrze wujostwa, którzy słyną z chomikowania. Wygrzebaliśmy przewodnik Larousse'a sprzed wojny i stary dziewiętnastowieczny polski instruktarz. Współczesnego instruktażu nie poskąpili nam druhowie, nie najgrzeczniejsi, ale za to na poziomie zawodowstwa znający ojczyznę Niccola Machiavellego i gusty mafiosów. Kazali nam wziąć ze sobą fotooffsetowe odbitki paszportów.
Coczwartkowa średnioterminowa prognoza meteorologiczna nie była niepomyślna. Zamontowałem w peugeocie zestaw głośnomówiący dla telefonu komórkowego. Chciałem się raz-dwa spakować, więc obie panie wrzucały luzem do wozu mini- i midispódnice. Żeby uniknąć hipochondrii, upchnęliśmy w bagażniku żywności w bród, bo choć obżartuchami nie jesteśmy, nie dojadać nie zamierzaliśmy. W noc przed wyjazdem prześladowały mnie we śnie erynie, potem obskoczyły fauny, które wreszcie przegonił sam Cerber i Bachus z bachantkami. Na aluzję o cudzołóstwie żona stanęła w pąsach.
Na drodze wbrew prognozie mżyło, a niebo było niebieskawoszare. W półbrzasku minęliśmy Konstancin- -Jeziornę, kierując się na południo-zachód, na Kraków Płaszów, a nadwiślańskie łęgi wyglądały, jakby się szadź [albo: sadź] na nich osadziła.
„Wyimki z diariusza wojażu (3): Wreszcie za granicą”
Włączone radio rozpoczęło podróż w tonacji molowej. Najpierw bowiem wysłuchaliśmy Sonatiny a-moll [albo: sonatiny a-moll], ale wkrótce oczarował nas Nokturn Es-dur [albo: nokturn Es-dur], a potem rozsierdził jakiś mezzosopranik śpiewający „Annyli to pince-nez czy moje?”. Około południa wjechaliśmy do kraju, dziś wysoko rozwiniętego, ongiś najeżdżanego przez hordy najeźdźców, w którym niedawno polskie wychodźstwo też się schroniło. Gdzieś tam koło Linzu ktoś wspomniał o kongresie wiedeńskim. Za Alpami córka postanowiła zmówić „Litanię do Najświętszej Marii Panny”, choć bardziej na miejscu byłaby tu „Litania do św. Franciszka z Asyżu”. We Włoszech dominuje religia rzymskokatolicka, o czym wie nie tylko pół-, ale nawet ćwierćinteligent. Z ponad 50 mln [albo: pięćdziesięciu milionów] Włochów uznaje na co dzień zwierzchnictwo papieża około 90% [albo: dziewięćdziesięciu procent]. W przydrożnej pizzerii koło Perugii spożyliśmy wysokokaloryczną pizzę. Niezadługo dotrze do nas prawdziwa kuchnia włoska i wyprze obecne pseudopizze. W Rzymie obejrzeliśmy Bazylikę św. [albo: Świętego] Piotra, kościół Świętych [albo: św. św.] Piotra i Pawła. Mój wuj ma Krzyż Pamiątkowy Monte Cassino, toteż nie mogliśmy ominąć ani klasztoru Benedyktynów, ani Pompei. Wkrótce staliśmy nad Cieśniną Messyńską [albo: Mesyńską]. Tu kiedyś czyhały na żeglarzy dwa słynne potwory: Scylla i Charybda.
Taorminę zwiedzaliśmy z opisem podróży Johanna Wolfganga Goethego w ręku. Na kempingu spotkaliśmy w café przesympatyczną parę: ona pół Polka, pół Francuzka, on – pół-Sycylijczyk. Stali się naszymi quasi- -opiekunami.