prof. Andrzej Markowski
Jan Piotr Nowak-Kowalski, człowiek encyklopedia, w przeddzień odebrania na superekstremalnym uniwersytecie na Dalekiej Północy tytułu doctora honoris causa [doktora honoris causa / doctora h.c. / doktora h.c. / dr. honoris causa / dr. h.c.] wszech nauk, półleżąc na szezlongu, układał tableau, wklejając z wolna miniportrety swoich idoli na landszaft [lanszaft] z kościołem św. Jakuba [kościołem Świętego Jakuba] w tle. Królowała francuszczyzna: Pascal obok Molière'a [Moliera], Diderot przy Voltairze [Wolterze] i Chopin [Szopen] naprzeciwko Balzaka [Balzaca]. Ale nie koniec na tym. Co nieco z boku wkleił portrecik Żelaznego Kanclerza [żelaznego kanclerza], który nie wiadomo dlaczego sąsiadował z Psem Huckelberry [Psem Huckleberry] w kostiumie komediowego pierrota, wtranżalającym gyros [giros ] przyprawiony kolendrą. Ni stąd, ni zowąd u dołu pojawił się Aladyn zanurzony w modłach do Allacha [Allaha], a nad nim błyszczała, tu ni w pięć, ni w dziewięć doklejona, Gwiazda Betlejemska. „Horrendalny miszmasz!” − mruknął do siebie Jan Piotr, ale wklejał dalej, aż cała dwudziestkapiątka jego superwybrańców znalazła się na swych miejscach i można było dobrać passe-partout do całości. „Bardzo-m [bardzom] się starał − westchnął − i zapewne arcykicz to nie jest, a choć staroświecczyzną pachnie, za półdarmo nie oddam”. Z nagła, jakby włączył dodatkowy chip [czip] pamięci muzycznej, zaczął nucić znane szopenowskie [chopinowskie] impromptu, wykonywane jako część potpourri w wielu miejscach Starego i Nowego Świata, od Ad-Dauhy i Kuala Lumpur do Acapulco i Massachusetts. „Ha! Lepsze [Ha, lepsze] to niż bigbit [big-beat], że nie wspomnę o tych hiphopowych [hip-hopowych] ohydztwach” − stwierdził. „A jutro, być może splendory i niesplendory... I chyba niezadługo będę siedział, boć łaska pańska na pstrym koniu jeździ i różne hocki-klocki ze mną wyprawiać mogą”. I pokiwawszy z lekka głową, jął − na wszelki wypadek − spisywać ostatnią wolę.